Był 23 września 1939 r. Sprawa polska zdawała się na dobre przegrana i bez najmniejszych szans na odmianę tej tragicznej sytuacji… Tego dnia zamilkło Polskie Radio, a w rychłe wsparcie ze strony naszych zachodnich sojuszników nikt rozsądny już nie wierzył… Jednostki Wehrmachtu naciskały na wciąż stawiających opór żołnierzy Frontu Północnego (tzw. II bitwa pod Tomaszowem Lubelskim), a zbratani z Niemcami Sowieci ledwie dzień wcześniej zdusili opór desperacko broniących się mieszkańców Grodna.
Wyczekiwana przez kilka pokoleń Polaków, odrodzona w zgiełku i trudzie Rzeczpospolita, legła w gruzach pośród huku bomb Luftwaffe i warkotu bolszewickich „tanków”… Co więcej wystarczyły do tego niewiele ponad trzy tygodnie… Z współczesnej perspektywy nasza ocena klęski wrześniowej nie jest aż tak druzgocąca jak się jej ówczesnym obserwatorom zdawało. Kompromitacja Francuzów i Brytyjczyków wiosną następnego roku znacząco ją zweryfikowała. Jednak wspomnianego dnia dla żołnierzy Wojska Polskiego, wciąż jeszcze zmagających się z sojuszem III Rzeszy i Związku Sowieckiego, sytuacja zasadnie jawić się mogła jako wręcz beznadziejna…
Panujący wówczas nastrój trafnie ujęła Natalia Borkowska, w tym czasie zamieszkała we wsi Mogilnica, w której to miejscowości zatrzymał się wraz z częścią swoich podkomendnych ppłk Jerzy Dąbrowski. Według jej wspomnień dowódca 110. Rezerwowego Pułku Ułanów (bo taką funkcję pełnił wówczas rzeczony) „(…) Pułkownik oparł się o ganek (…) i szlochając mówił: co można z takim żołnierzem zrobić”. Mimo że ten zaprawiony w zmaganiach z bolszewikami zagończyk, którego wprost nachwalić nie mógł się niegdyś służący pod jego komendą (tj. w roku 1919) publicysta Stanisław „Cat” Mackiewicz znacząco podupadał w tym czasie na zdrowiu, to jednak skala jego przygnębienia dobitnie świadczyła o morale w dowodzonej przezeń jednostce. Trudno się zresztą temu dziwić, jako że „krasnoarmijcy”, kolokwialnie rzecz ujmując, deptali im już po piętach…
Pośród tej beznadziei nie brakowało jednak zwolenników kontynuowania oporu; tym bardziej, że wedle dostępnych wieści Warszawa wciąż jeszcze się broniła. Na pierwszy plan oficerów zdecydowanych by walkę kontynuować wysunął się mjr Henryk Dobrzański, wsławiony sukcesami na polu wyczynowego jeździectwa, ale też doświadczony żołnierz, kawaler Orderu Virtuti Militari, aż czterokrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. Jako weredyk z natury, wywodzący się z innego środowiska niż grono zarządzających II RP sanatorów, nie doczekał się w międzywojniu adekwatnych dla swoich kompetencji i zaangażowania awansów.
Nie przejmował się tym jednak, a w sytuacji zdawało się bez wyjścia usilnie namawiał swojego dowódcę do podjęcia marszu w kierunku walczącej stolicy. Jednak Dąbrowski (o którym jeden z żołnierzy 102. Rezerwowego Pułku Ułanów miał stwierdzić, że „[…] był to już człowiek niezdolny do walki”) konsekwentnie odmawiał. W jego przekonaniu nie było już mowy o przebiciu się do Warszawy i tym samym nie pozostało mu nic innego jak rozwiązać dowodzony przezeń pułk. Jak wówczas skonkludował „(…) każdy z nas ma odtąd decydować o własnym losie”.
Dobrzański ani myślał podporządkowywać się tej decyzji. „Doszło do przykrej wymiany zdań (…)”, po czym momentami do bólu wręcz szczery major wraz ze 180 zwolennikami przebijania się do stolicy wyruszył na szlak, który uczynić miał go w pełni zasłużoną legendą. Nastąpiło to wspominanego 23 września 1939 r., w dniu gdy wszystko zdawać się już mogło stracone. „Wesoły, energiczny” oficer, po którym „(…) nie widać było przygnębienia” nie uległ minorowym nastrojom i mimo że do oblężonej Warszawy nie dotarł (ta skapitulowała 28 września) już wkrótce stał się wzbudzającym wściekłość okupantów „Hubalem”.
Dla spragnionych wiedzy:
M. Derecki, Tropem majora „Hubala”, Lublin 1982
Z. Kosztyła, Oddział Wydzielony Wojska Polskiego majora „Hubala”, Warszawa 1987
M. Szymański, Oddział majora „Hubala”, Warszawa 1986